Norweski browar? Nie dla nas. Znajomi na klifie

Planowanie wyjazdu do Skandynawii? Polecam po wypłacie. Będziecie zdrowsi i spokojniejsi. Jest drogo, ale pięknie. Po kilkunastu godzinach da się nawet przyzwyczaić do specyficznych warunków atmosferycznych. No chyba, że weźmiecie ze sobą tylko krótkie spodenki…

46811879_2127120750885132_1492305181772087296_n

Osiem minut
Stavanger, Bergen czy Oslo? Pięć dni pobytu. Padło na pierwsze miejsce. Początek fiordów. Znośne temperatury (około 10 stopni Celsjusza). Na ulicach mnóstwo modeli Porsche i BMW i3. Ceny? Jak na Batorym. Powiększony zestaw Big Mac, około 80 złotych. Ale, ale… spokojnie. Torba podróżna ma trochę miejsca. Wystarczy zabrać zapas słodyczy, herbatę i pasztet. Reszta gotówki rozejdzie się w restauracjach i biletach na prom. Celowo nie wymieniłem kupna alkoholu. Trzeba się natrudzić i zmienić polskie przyzwyczajenia, by w ogóle go skosztować.

19:30. Ochota na lokalne piwo. Do sklepu nieco ponad kilometr. Podjęcie decyzji przy lodówkach zajęło kilka minut. Kolejka. Samoobsługowa kasa już czeka. Skasowane bułki, czipsy i… pik, pik, pik. Coś nie zadziałało. Browar nie dla nas? Niestety. Okazało się, że nisko- i wysokoprocentowe trunki w Norwegii można zakupić do godziny 20:00. Zabrakło ośmiu minut. Na szczęście był to ostatni dzień pobytu. W głowie pozostały lepsze wspomnienia.

Znajomi na górze
W Stavanger jeździ kilkanaście autobusów, oferujących transport do około 40 kilometrów. Jest stacja kolejowa (kosmiczne ceny biletów!) i przystań. Ostatnia opcja najbardziej korzystna i wygodna. Głównym celem wyjazdu było dotarcie na klif – Preikestolen (604 metry). Możecie kojarzyć selfie z Instagrama wykonane w tym miejscu, ale dopiero na żywo szczęka opada.

Żeby dotrzeć na miejsce warto ubrać wygodne buty, nieprzemakalną odzież i mieć co najmniej dwie godziny na drogę w jedną stronę. Uwielbiam góry, choć po piętnastu minutach marszu wyglądam jakbym uciekał przed bombardowaniem. Burak, to najlepsze określenie. Było ciężko. Przez chwilę lał deszcz. Prószył śnieg. Nowe siły pojawiły się, gdy na szlaku ukazał się znak „1 kilometer to go”.

Dodatkowa motywacja. Nie na co dzień spełnia się marzenia. Ktoś na górze chyba czuwał i w dobrym momencie odesłał kłębiące się chmury. Widok w skromnej skali 9/10. A kto był na szczycie? Oczywiście Polacy. Zdjęcia robiła nam między innymi dziewczyna z Warszawy, która cztery lata temu skończyła edukację na… mojej uczelni. Świat jest tyci.

46820715_750064198683703_5852864114510004224_n

Nie sposób nie zazdrościć
Daniem głównym wyjazdu była pizza. Nie brzmi szalenie, ale 200g łososia za 150 złotych nie kusi. W restauracji po raz pierwszy sprawiłem kłopot własnym imieniem. Kasjerka nie umiała go zapisać, co lekko zdziwiło. A zresztą, mniejsza.

Dzień po zdobyciu Preikestolen był spontaniczny rejs w głąb klifów (bilety kupujcie przez internet, są tańsze). Trwał ponad godzinę. Z każdej strony wyłaniały się góry, pokryte bujną zielenią. Wysiedliśmy w jednym z najmniejszych „portów”. Do powrotu zostały około trzy godzin. Nie marnowaliśmy czasu. Marsz przed siebie. Niedźwiedzi? Brak. Domów z widokiem na góry i morze? Około trzydziestu. Jak tu nie zazdrościć… Chwila wyciszenia. Dwa batony zjedzone. Można wracać.

Po zacumowaniu krótki spacer po mieście. Kolejnego dnia piesza wycieczka wokół Stavanger – około 20 km w nogach i czas na pakowanie walizek. Powrót do kraju był przytłaczający, ale czy ktoś powiedział, że to ostatni wyjazd?

Brązowy ocean i potok na drodze. „Tajfun” z Teneryfy

Kilka miesięcy przerwy? Dobry pomysł. Tempo życia dostosowane do realiów. Można wracać do pisania. Po raz kolejny wylądujemy na słonecznej Teneryfie, bo przygód tam co niemiara. Była opowieść o podbojach wulkanu. Były zdjęcia z pięknej La Gomery. Czas na krótkie wspomnienia z przeżytego „tajfunu”…

IMG_1961.JPG

Kładąc się spać w głowach był jeden plan. Zobaczyć Los Gigantes – najwyższe i najbardziej widowiskowe klify hiszpańskiej wyspy. Zadanie nie okazało się takie banalne. W podziwianiu krajobrazów przeszkodziła mgła i padający deszcz. To jednak nic w porównaniu z tym, co aura „zaserwowała” w kolejnych godzinach.

IMG_1910.JPGLekko zrezygnowani wsiedliśmy do samochodu. Przejrzeliśmy wszelkie możliwe oferty i ogłoszenia. Szukaliśmy parków wodnych, zoo, oceanariów i piaszczystych plaż. Po dłuższym namyśle podjęliśmy decyzję. Jedziemy w kierunku stolicy – Santa Cruz. Pierwsze kilometry mijały szybko. Nerwowo zaczęło się robić dopiero przed dojazdem do największego miasta Teneryfy. Ocean był niespokojny, a zdjęcia chmur można było umieścić w filmach dokumentalnych, opowiadających o największych kataklizmach.

IMG_1936.JPG

Nigdy nie widziałem takiej ulewy. Tym bardziej prowadząc… wypożyczone auto. Widoczność spadła do dziesięciu metrów, chociaż i te dane mogą być korzystniejsze niż w rzeczywistości. Ściana deszczu utrzymywała się w miejscu przez kilkadziesiąt minut. Kiedy ujrzeliśmy restaurację McDonald’s postanowiliśmy odpuścić i nie ryzykować. Wysiedliśmy. Mieliśmy do pokonania około dwudziestu metrów. W środku byliśmy mokrzy od stóp do głów. W emocjach wykonałem szybki telefon do rodziny. Przekazałem, co się stało. Potem wyrównałem tempo i zjadłem smacznego fast fooda. Na szczęście po burzy zawsze wychodzi słońce, a na nas czekały kolejne zaskakujące widoki.

IMG_1915.JPG

Ulice były rwącymi potokami. Spadały głazy (niektóre leżały na środku autostrady). Po ulewie na skałach powstało kilkadziesiąt małych wodospadów. Największe wrażenie zrobił jednak ocean. Błoto spływające z gór wpadało do wody. Ta zmieniła kolor na ciemnobrązowy, tworząc niezapomniany widok. W drodze powrotnej odwiedziliśmy kilka miejscowości. Walczyliśmy z silnym wiatrem, robiąc pamiątkowe fotografie. Dla tubylców taki obrót spraw nie był najwidoczniej czymś szczególnym. Osoby pracujące w restauracjach czy pubach nie zwracały uwagi na wydarzenia dziejące się za oknem. Kilka minut później można było zjeść u nich smaczną, pożywną kolację. Dobre, że nie straciliśmy apetytów. Hiszpańskich specjałów nie wolno pomijać…

IMG_1930.JPG