Wiszące głowy krów i okłamany Instagram. W końcu na Saharze

Przyspieszam tempo, póki jeszcze coś pamiętam. Myślę sobie: „Marrakesz, modelki, Instagramy, Mafeszyn i inne Dżesiki”. No, nie do końca tak jest. Miasto, jak miasto. Fakt, że jedyne w swoim rodzaju, bo tylu straganów i miejsc z rupieciami nie widziałem nawet w grafice Google’a, ale czterech liter nie urywa. Ktoś się pewnie nie zgodzi. Norma. Nie gustuję w pięciogwiazdkowych apartamentowcach.

Brudne kurczaki na ulicy

Inna sprawa, co dzieje się w Maroko poza obrębem metropolii. Całe szczęście, że zdecydowałem się kliknąć „rezerwuj” przy trzydniowej wycieczce na Saharę. Kilka kilometrów dalej ukazało się inne życie. Bardziej ubogie (myślałem, że Marrakesz to już szczyt), ale dające do myślenia. Po przejechaniu piętnastej wioski nie dziwiły już łby krów porozwieszane wokół okien „spożywczaków” czy nieumyte kawałki ryb i kurczaka. Taki mają klimat. Nic z tym nie zrobimy. Chociaż do teraz nie wiem, jak w takich warunkach przeżyłaby moja, kochająca czystość, mamusia.

Gladiator na wyłączność

Pogoda? Ciepło na dole, zimno na górze. Góry Atlas są tak piękne, jak niebezpieczne. Nie radzę wypożyczać samochodów. Lepiej zapłacić za transport tubylcom. Przynajmniej wiedzą, na co się piszą. Na fotelu pasażera można zamknąć oczy i pomyśleć o czymś przyjemnym. Za kierownicą nie za bardzo.

Piszę, piszę i coś za mało pozytywów, a przecież było cudownie. Kilometrów do Sahary ubywało. Udało się odwiedzić przepięknie położone miasto. Wybudowane z gliny i kamienia. Reżyserowie wpadli na pomysł, by kręcić tam między innymi „Gladiatora” czy „Grę o tron”. Kolejna gratka dla miłośników kina i seriali. Kilkaset schodów zmęczyło, ale wiadomo świat wygląda lepiej z góry.

Krawczyk czy Bella Ciao?

Miejscowi byli bardzo gościnni. Nie dało się wyjść z pomieszczenia nie pijąc tamtejszej herbaty. Gorzej, jeśli ktoś miał cukrzycę. Marokańczycy nie szczędzą słodzików.

W jednym z hoteli okazało się, że noc spędzimy z Włochami. Były tematy o jedzeniu, uczelni i Krzysztofie Krawczyku. Najważniejsze, że w końcu udało się zaśpiewać „Bella Ciao” z mediolańczykami. Chociaż nie wiem, czy chcielibyście to usłyszeć.

Klikam w klawiaturę i mam uśmiech na twarzy. Wszystko przez piasek. Napisałbym, że zwyczajny, ale staram się nie kłamać.

Kiedy po raz pierwszy zza szyby zobaczyłem Saharę, zaniemówiłem. Pojawiły się łzy, bo ja delikatny chłop jestem. Fajnie jest spełniać marzenia. Te małe i te droższe (heh). Założyłem, że w rok zobaczę i pustynię i lodowiec. Udało się nieco szybciej (odnośnik do poprzedniego wpisu). Polecam każdemu. Można się poczuć, jak podczas odpakowywania prezentu w Boże Narodzenie.

Pięciogwiazdkowa łazienka

Był też przejazd na wielbłądach. Wprawdzie dwugodzinny i trochę męczący, ale zapamiętam do ostatnich dni. Podobnie, jak kolację z ludźmi z całego świata w oazie pomiędzy wydmami. No i sama noc. W taką tam burzę piaskową. Nie spałem do 2:30. Sprawdziłem pogodę. Pokazało -2 stopnie Celsjusza i wiatr 116 km/h. Miny nie pamiętam, ale grzecznie odłożyłem telefon i dotarło do mnie, że nie ma żartów, nawet z małymi kamyczkami.

Po dwóch godzinach snu szybka pobudka. Drugi kurs wielbłądami – mój się chyba nie wyspał, postanowił stać – i ostatnie spojrzenie w kierunku magicznego widoku. Potem już tylko dziesięciogodzinny kurs busem. Ostatnia noc w „hotelu all inclusive”, kąpiel w cudnej wannie. Sto dwadzieścia minut opóźnienia na lotnisku i łagodne lądowanie w Krakowie. Miło się to pisało. Chyba muszę częściej.

61290707_425859581579880_1028726804346568704_n

Zjedzony rekin i wodospad zamiast „despów”. Islandio, chyba tam wrócę…

Tak usiadłem, odpaliłem znane wszystkim medium społecznościowe i przeczytałem: „ktoś ma ochotę na pięciodniową wycieczkę na Islandię?”. Serio? Filipa w tej kwestii zatrzymać się nie da. Kilka przelewów i można było pakować bagaż. Bagaż, że tak zażartuję. Więcej asortymentu „przemyciłem” w kieszeniach niż w plecaku, ale mniejsza…

Desperados też w cenie

Wyspa? Hen, daleko. Taka trochę mała polska przystań. Natknąć się na nasz język trudno nie było, ale robiliśmy tak, by słyszeć przede wszystkim naturę. Tak, tak, zrobiło się poważnie. Cóż poradzę. Niekiedy lepsze wodospady, niż desperadosy.

Nie potrafię przytoczyć dokładnych nazw miejsc, które odwiedziłem. Większość pojawi się na zdjęciach. Wybaczcie. W głowie oprócz przepięknych krajobrazów pozostał widok ekskluzywnych czteroosobowych apartamentów. Jeśli ktoś myśli, że nie da się cieszyć z widoku czajnika, uspokajam. To możliwe. Rarytasem był także smak kabanosa czy ugotowanego ryżu. Nikt nie mówił, że będzie łatwo.

Po czterech dniach licznik w aucie pokazał około 1700 kilometrów. Niedosyt pozostał. Nie mam w zwyczaju wracać do miejsc już „nawiedzonych,” ale chyba musi być ten pierwszy raz. Tym bardziej, że nie wypada nie popatrzeć jeszcze chwilę na lodowiec, który ma 400 m do Oceanu. „Bogu” nie próżnował. Zadbał, by każdemu choć na chwilę „wybuchł” mózg.

Dobre foczki lubią deszcz

Ceny? Momentami potrafimy przelać więcej banknotu na nowe Air Maxy niż dać za kilkudniowy nocleg na miejscu. Tragedii brak. Największy koszt poniosłem po powrocie (nadal kupuję tabletki na katar i ból gardła). Spokojnie, po takiej wyprawie i szukaniu fok w deszczu choroba nie denerwuje tak, jak to ma w zwyczaju.

Teraz chwilę o „rawiczanach”, bo pewnie przeczytają. Dziwne, że tak mało trzeba, by było tak dużo i dobrze (to dla wtajemniczonych). Pierwszy raz zdecydowałem się na spontaniczny wylot z osobami, o których nie wiedziałem nic. I co? I teraz wiem więcej, niż się spodziewają, hahah. Szkoda tylko, że ten dolnośląski Żmigród tak daleko…

Aborygeni czekają

Za dużo wątków. Lekki chaos. Fotografie oddadzą to, co należy. Ale, ale. Jeszcze jedno. Jeśli ktoś postanowi zakupić i spożyć rekina – około 25 złotych – nie będę próbował odradzać. „Poczujecie” się wyjątkowo. Obiecuję, a ze mną pewna blondynka, która też się odważyła.

W osobistym rankingu Islandia wskakuje do „top 3”. „Taka mniejsza Nowa Zelandia” – powtarzałem. Ciekawe, czy kiedyś uda się dofrunąć do tej prawdziwej.

*Większość fot pewnej blondynki.*