Wyjazd do Hiszpanii rozpoczął się niewinnie. W szybkim tempie minęliśmy polskie autostrady, przejechaliśmy niemiecką granicę i po krótkim postoju na śniadanie w Dreźnie kontynuowaliśmy podróż w kierunku Francji. Pech chciał, że na naszej drodze nierozważni kierowcy doprowadzili do groźnej kolizji i kilkukilometrowego korka…
Na zegarze dobijała 23:00, a my przypomnieliśmy sobie, że dziwnym trafem nikt nie wpadł na pomysł, by zarezerwować jakiekolwiek lokum. Pokoje o niewysokim standardzie znaleźliśmy niedaleko Lyonu. Wchodząc do łazienki doznałem szoku i chyba długo nie zapomnę tego, co zobaczyłem. Na ręczniku widniały ślady krwi, podobnie jak na prysznicu (ale czego można wymagać od hostelu, który zażyczył sobie 8 euro od osoby). Nie chciałem wgłębiać się w tę historię, dlatego poradziłem sobie z kąpielą w inny sposób. Następnie otworzyłem torbę, wyjąłem kabanosy i skonsumowałem skromną „polską” kolację. Nie muszę chyba wspominać o cudownych minach osób prowadzących samochody, które mogły zregenerować siły dopiero po 15 godzinach jazdy.
Białe limuzyny
Minęło sześć, może siedem godzin, a my żądni wrażeń ruszyliśmy w dalszą podróż. Naszym docelowym punktem był hotel w Lloret de Mar. Od razu napiszę, że nie widziałem żadnej kamery Polsatu, ani mięsnego jeża na talerzu. Zdziwiły mnie tam jednak sytuacje dziejące się na jednym z głównych deptaków. Pomiędzy straganami z setkami pamiątek, turyści mogli skorzystać również z usług domów publicznych. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że każda z osób decydująca się na tę przyjemność była transportowana do innego budynku białą limuzyną prowadzoną przez czarnoskórego szofera. Zrobiło to na mnie wrażenie i do dziś nie mogę wyjść z podziwu, dla osób które zdecydowały się tam wydawać kilkaset euro.
Stadion bez trawy
Jako oddany kibic FC Barcelony musiałem pojawić się na moim ukochanym stadionie – Camp Nou. Po kilku minutach marudzenia, tata nie wytrzymał, zszedł do recepcji i zamówił wycieczkę, której główną atrakcją było zwiedzanie obiektu Dumy Katalonii. Kiedy zjawiłem się w środku miałem w sobie tyle emocji, że zdołałem zrobić tylko dwa zdjęcia. Po czasie wydaje mi się, że uczyniłem najlepiej jak mogłem. Najważniejsze momenty i wspomnienia zostały głęboko w głowie i nie przeszkodził mi w tym nawet fakt, że podczas zwiedzania nie było mi dane zobaczyć murawy, która była wymieniana przed rozpoczęciem kolejnych rozgrywek w hiszpańskiej lidze.
Przed dotarciem do „świątyni Messiego” pojawiliśmy się w Parku Güella. Tam oprócz pięknych widoków i tysięcy turystów po raz pierwszy zmierzyłem się z temperaturą przekraczającą 45 stopni Celsjusza. Wtedy dotarło do mnie, że nie mógłbym na co dzień funkcjonować w takich upałach. Po wyjściu z Parku udaliśmy się jeszcze w kierunku Sagrady Familii, by przyjrzeć się jednej z najpiękniejszych europejskich świątyń. Nie wiem czy mi uwierzycie, ale żeby zrobić zdjęcie całości, musiałem się po prostu położyć na ziemi. Nie byłem jednak sam, bo osoby z zagranicy postępowało dokładnie tak, jak ja.
Fajerwerki na pożegnanie
Po dziesięciu dniach leżenia do góry brzuchem naszedł czas, by myśleć o powrocie do domu. Wspólnie z rodziną wpadliśmy na pomysł podróży przez Lazurowe Wybrzeże. Oczywiście, nie mogłem odpuścić pojawienia się m.in. w Monako, gdzie na każdym kroku widać było „bogactwo”. Spacer po torze Formuły 1 i pstrykanie zdjęć prywatnym jachtom robiło wrażenie na każdym. Żal było wyjeżdżać, ale pod wieczór – chyba w nagrodę – z wysokości kilkuset metrów obserwowaliśmy pokaz sztucznych ogni. Zapewne któryś z rosyjskich oligarchów opijał kupno kolejnego Ferrari :).