(Podczas śniadania)
Filip: Ehhh, odwołali wjazd kolejką na wulkan…
Dominika: O nie. To co, przekładamy rejs na wtorek?
F: No dobra.
D: A może weźmiemy ze sobą samochód?
F: Noł problem. Później czegoś poszukamy.
Lepsza niż nawigacja
Wieczorem podjęliśmy decyzję, że udamy się do jednego z najrzadziej opisywanych miejsc na Wyspach Kanaryjskich. Po porannym, nieco ponad godzinnym rejsie i dotarciu do największego portowego miasta na La Gomerze nic nie wskazywało na to, że ujrzymy jedne z najpiękniejszych krajobrazów w życiu.
Górskie drogi dały o sobie znać, a ja jako kierowca znowu udowodniłem sobie, że udaje mi się nie powodować kolizji nawet w bardzo ekstremalnych warunkach. Nie dałbym jednak rady bez pomocy Dominiki, która była zdecydowanie lepiej zorientowana na poszczególnych etapach wyjazdu niż zainstalowana w smartfonie nawigacja.
Hiszpanie są na co dzień bardzo mili dla turystów. Chcą zaspokoić ich wszelkie potrzeby, by na twarzach gościł przede wszystkim uśmiech. Tę zależność potwierdzili również budując świetnie zaprojektowane trasy. Wystarczyło pokonać zaledwie pięć kilometrów, by widoki za szybą zmieniały się nie do poznania. Wszystko dzięki skalistym terenom, zza których co kilka minut wyłaniał się piękny Ocean albo kolejne widoki, które ciężko opisać.
Drzewa od Harrego
W trakcie siedmiu godzin pokonaliśmy dystans prawie trzystu kilometrów. Nie wydaje się to dużo, ale trzeba pamiętać, że niemal każdy zakręt przyprawiał o zawrót głowy.
Jadąc przed siebie staraliśmy się zatrzymywać na każdym punkcie widokowym, nawet jeśli kończyło się to gwałtownym depnięciem na hamulce. Jedna ze stron internetowych podpowiedziała nam, że kilkadziesiąt kilometrów od portu znajduje się przepiękny zalesiony obszar, obrośnięty nietypowym rodzajem drzew. Przez chwile poczułem się, jak na planie Harrego Pottera, a mózg „zrył” mi widok parujących pni i łodyg tysięcy porośniętych mchem roślin.
Wulkan za oknem
Kiedy moment powrotnego rejsu zbliżał się „jak szalony” musieliśmy odpuścić dłuższy postój w jednym z najbardziej malowniczych miasteczek na wyspie i przebić się przez drogę krajową wybudowaną pomiędzy górskimi szczytami. Pod koniec wyprawy zatankowaliśmy wypożyczone auto, co mi, jako kierowcy zostanie na długo w pamięci. Personel stacji benzynowej składał się z wyłącznie jednego pana po „pięćdziesiątce”, który był mile zaskoczony, że w końcu ktoś się u niego pojawił. Przez chwilę odniosłem wrażenie, iż byliśmy jego pierwszymi klientami od kilku dni. Po uzupełnieniu zbiornika udaliśmy się w dalszą drogę. Podczas jednego z postojów zobaczyliśmy turystę, który nie miał problemu z zostawieniem swojego bagażu niedaleko pobocza, udając się na krótką drzemkę w krzakach rosnących nieopodal przepaści.
Na koniec rozwinę jeszcze myśl o mieszkańcach Santa Cataliny, do której nie udało się nam dotrzeć. Rzadko zdarza się, by człowiek wystawiając głowę za okno mógł podziwiać widok składający się jednocześnie z obrośniętych zielenią gór, oceanu, pięknych plaż, palm oraz wulkanu znajdującego się kilkaset kilometrów dalej na Teneryfie. Doszliśmy do wniosku, że taki krajobraz nie powinien być dozwolony! Przecież osoby, które pojawiają się tam wyłącznie raz w życiu szybko mogą nabawić się kompleksów (śmiech).
Zdanie, które najlepiej podsumowało ten spontaniczny wyjazd brzmiało następująco: „No… Czyli to były najlepiej wydane pieniądze w życiu!”. Choć pamiętajcie, że na tak przepiękną wyspę trzeba przyjechać na zdecydowanie dłużej…